Bezpieczny PORT

Po weselu Wioli i Adama udało mi się w końcu wrócić do pracy. Wrzesień był wyjątkowo ciepły, więc łatwo się wstawało oraz nie było zbyt wielkiego ryzyka złapania infekcji. Muszę napisać, że jestem ogromnie wdzięczna moim przełożonym oraz pracodawcom, za wyrozumiałość w przerwach w mojej pracy i za szczere zainteresowanie oraz słowa wsparcia od wszystkich pracujących w firmie, której jestem zatrudniona.


Kolejny wlew wypadł na 27 września – nie było przeciwwskazań, więc dostałam chemię oraz Nivolumab. Wtedy też dostałam skierowanie na założenie portu, oraz na kolejną tomografię. Tym razem zabieg został ustalony 9 października – na 2 tygodnie po chemii, aby mój stan zdrowia przypadkiem w tym znowu nie przeszkodził.  Tomografia zaś wypadała na 10 października.

Decyzja  o założeniu  portu naczyniowego została podjęta, bo zaczęły się problemy z wkłuciami. Mój problem polegał na tym, że po 1,5 miesięcznej diagnostyce, czyli po wielu pobraniach krwi, wenflonach, wlewach oraz 3 tomografiach moje na dodatek cienkie i ciężko wyczuwalne żyły, zaczynały po prostu pękać. W miejscach wcześniejszych wkłuć pojawiły się zrosty, których przebicie niemiłosiernie bolało i wiązało się z ryzykiem, że żyła nie wytrzyma w trakcie podawania kroplówki. Nie zawsze udawało się wbić za pierwszym razem, więc ma moich rękach dość często gościły spore krwiaki i siniaki. W związku z tym właśnie Pani Eliza wraz z moim lekarzem wyszli z inicjatywą  założenia portu naczyniowego. Początkowo ten pomysł nie spotkał się z aprobatą z mojej strony, z racji, że widziałam wielu pacjentów z  wystającym”guzikiem” nad klatką piersiową umiejscowionym zazwyczaj na wysokości pachy.  Wiem, że to brzmi dość abstrakcyjnie, ale tak to dla mnie wyglądało. Na podstawie tego co usłyszałam wywnioskowałam, że pacjenci z portem po wkłuciu muszą zgłaszać się dopiero po 24 h na wyciągniecie igły. Widziałam także pacjentów, którzy chodzili podpięci do „buteleczki” noszonej na smyczy. To wszystko wywoływało moją niechęć, a tak naprawdę wystarczyło zapytać jak to wszystko wygląda, by rozwiały się wszystkie moje obawy.  

Najpierw zacznę od wyjaśnienia czym jest port. 

Port – jest  stałym i długoterminowym dostępem dożylnym. Składa się z komory, czyli zbiorniczka wyposażonego w samouszczelniającą się membranę oraz połączonego z nią cewnika, umieszczonego w żyle głównej górnej. Żeby zwizualizować co jest powyżej opisane dodaje zdjęcie.

Założony port w ciele człowieka

Na czym polega założenie portu?

Założenie portu przebiega w znieczuleniu miejscowym. Aby umieścić cewnik w żyle głównej górnej konieczne jest wprowadzenie go do żyły szyjnej wewnętrznej lub żyły podobojczykowej. Najczęściej dostęp taki uzyskuje się poprzez nakłucie jednej z żył, ale możliwe jest także chirurgiczne wypreparowanie naczynia, jego nacięcie i wprowadzenie cewnika, a także uzyskanie dostępu centralnego z dalszego naczynia: żyła naramienna, łokciowa, promieniowa.Po uzyskaniu dostępu do wybranej żyły, wprowadza się do niej cewnik portu. Następnie w okolicy podobojczykowej wykonuje się kieszeń miedzy skórą a mięśniami i umieszcza w niej komorę portu. Ostatnim etapem jest tunelizacja, czyli przeprowadzenie cewnika pod skórą od miejsca wprowadzenia do żyły do miejsca wszczepienia komory portu oraz połączenie układu w jedną całość. Zazwyczaj taki zabieg trwa od 30 do 45 min. Najtrudniejsze dla lekarza przeprowadzającego zabieg jest identyfikacja żyły centralnej, bowiem należy nakłuć naczynie, którego nie widać i którego nie można wyczuć palpacyjnie. Po zagojeniu się ran, pacjent z zaimplantowanym portem może prowadzić normalne życie, kąpać się, uprawiać sport. Jedynym ograniczeniem są zajęcia związane z napięciem w okolicach wszczepienia portu i przebiegu cewnika – przeciwwskazane jest dźwiganie dużych ciężarów, gra w tenis, golfa itp. Należy także uważać, aby nie zgniatać cewnika paskiem od torebki lub plecaka, ramiączkiem od biustonosza, pasami bezpieczeństwa w samochodzie. I co najważniejsze producenci portów określają jedynie trwałość membrany, ma ona wytrzymać 1000 do 2000 nakłuć w zależności od grubości stosowanych igieł.

Port naczyniowy

To teraz opiszę stanowczo bardziej po ludzku, jak wyglądał mój zabieg. Zabieg miał się odbyć w poniedziałek 9 października,więc przywiozła mnie do Warszawy moja siostra w niedzielę po południu. Najpierw musiałam mieć pobraną krew na badania w Centrum Onkologii w celu sprawdzenia krzepnięcia – wskaźnika niezbędnego do wykonania zabiegu. Po wizycie w szpitalu odwiozła mnie do Kasi i Krzyśka, gdzie nocowałam. Przed zabiegiem nie jadłam już w dniu poprzedzającym od godz 18, oraz zgodnie z zaleceniami 2 dni przed nie wykonywałam zastrzyków z Neopariny (leku, który wstrzykuję codziennie w celu zapobiegnięcia zakrzepicy). Tym razem do szpitala pojechała ze mną Kasia. Zabieg miał zacząć się o 8, więc na miejscu byłyśmy już parę minut po 7. Zabiegi są wykonywane w nowej części Centrum, gdzie jest specjalnie oddzielona mini sala operacyjna, sala po zabiegowa, pokój lekarski oraz pokój do przebrania się dla pacjenta. Przed godz 8 wyszła pielęgniarka,która dała mi formularz do wypełnienia oraz zgodę na wykonanie zabiegu. Po wypełnieniu dokumentów pielęgniarka wyszła ponownie i zaprosiła mnie na zabieg. We wskazanym miejscu musiałam się przebrać w fartuch lekarski, następnie zaproszono mnie na łóżko i podłączono pod aparaturę. Od razu okazało się, że mam trochę za wysokie ciśnienie, ale to był efekt stresu i uczucia chłodu jaki panował na sali. Przyszedł lekarz anestezjolog, który się przedstawił, wytłumaczył na czym będzie polegał cały zabieg i przystąpił do wykonania USG, w celu znalezienia żyły. Przed USG łóżko zostało przechylone mocno od strony głowy w dół, tak aby górne żyły były odpowiednio mocno napełnione krwią, przez co też lepiej widoczne i wyczuwalne. Oczywiście tak jak widujecie na filmach zostałam przypięta specjalnymi pasami raz oddzielona specjalnym materiałem, aby nie widzieć co lekarze robią. Po tym wszystkim odkażono moją skórę duszącą żółtą substancją od szyi aż do piersi po prawej stronie. Wtedy też zadałam pytanie ” czy to ma jakieś znaczenie, z której strony będę miała port? ” lekarz odpowiedział „owszem, musi mieć Pani z prawej bo wtedy jest mniej powikłań i samo utrzymanie portu jest dużo łatwiejsze”.  I tak moje płonne nadzieje, że moja prawa strona ciała nie będzie ograniczona – legły w gruzach. Po tym zaczęto wstrzykiwać znieczulenie we wcześniej zdezynfekowane miejsce. Towarzyszyło temu dość nieprzyjemne uczucie mocnego ukłucia i rozpierania. Następnie zaczęto mnie rozcinać, ale jak się okazało jeszcze wszystko czułam (!), więc ponownie parę razy dodatkowo zrobiono zastrzyki. Sam fakt, że wkładane jest obce ciało wewnątrz nie jest zbyt przyjemnym wrażeniem, tym bardziej że czuje się lekkie uciski i wpychanie. Na szczęście mój lekarz z pielęgniarką w trakcie trwania zabiegu rozmawiali ze mną i próbowali mnie trochę odprężyć. Leżąc w pozycji – głową w dół widziałam dokładnie zegar i odliczałam czas do końca zabiegu. W odpowiednim momencie musiałam także lekko unieść głowę, tak aby żyła w którą był wprowadzany cewnik odpowiednio się naprężyła. Gdy wszystko się skończyło najpierw podniesiono łóżko do normalnej pozycji, a następnie przy pomocy personelu usiadłam. Było wszystko w porządku, więc wstałam i poszłam się ubrać, do pokoju umieszczonego przy sali. Udało mi się jedynie ubrać bieliznę oraz koszulkę na ramiączka (i resztką sił motywując się, że nie pokaże się z gołym tyłkiem) ubrałam spodnie. Bez butów ledwo doszłam do drzwi między oddzielających mnie od sali operacyjnej. Szybko mnie złapano i położono na łóżku, miałam straszne zawroty  i mrowienie z tyłu głowy. Wykonano mi podstawowe badania i stwierdzając nadciśnienie oraz zbyt wysokie tętno przeniesiono mnie na salę podłączając pod monitory.  Kasi czekającej na zakończenie zabiegu przekazano, że muszę jeszcze zostać. Miała niewdzięczną rolę odpowiadania na wiadomości i telefony rodziny. W międzyczasie kazano mi dużo wypić, zjeść kanapki podane przez Kasię  oraz WW (które nigdy mi tak nie smakowało jak wtedy). Podano mi także leki uspokajające, po których przespałam na sali ok 1,5 godz. Po prawie 2 h od zabiegu stwierdziłam, że czuje się już lepiej i zawieziono mnie wózkiem na RTG klatki piersiowej wykonywane w celu sprawdzenia, czy port jest dobrze założony.

Kontrolne RTG po założeniu portu naczyniowego – widoczna komora portu w lewej okolicy podobojczykowej i końcówka cewnika w ujściu żyły głównej górnej do prawego przedsionka.

Musiałyśmy znowu czekać – tym razem na opis prześwietlenia. Ja ponownie wróciłam do sali gdzie po kolejnej drzemce wyniku RTG i po rozmowie z personelem stwierdzono, że mogę wyjść. Ubrałam się i wyszłam na zewnątrz, gdzie czekała Kasia, która jak okazało się nie marnowała czasu, tylko pomogła starszemu Panu wypełnić formularz potrzebny do zabiegu wyjęcia portu przy okazji dotrzymując Mu towarzystwa. Gdy wyszłam opowiadała mi jak niezwykłym człowiekiem jest starszy mężczyzna, a ja zadowolona po otrzymaniu instrukcji jak dbać o szwy oraz tzw paszportu portu mogłam w końcu opuścić szpital. Żeby się nie przemęczać zjechałyśmy windą z 2 piętra i dojeżdżając zaledwie do 1 piętra znowu zaczęło mi się robić ciemno przed oczami, oraz słabo i to aż tak, że musiałam kucnąć w windzie. Dojechałyśmy na parter i na szczęście Kasia doprowadziła mnie do siedzenia znajdujących się przy windzie. Chciałam chwilę posiedzieć i pojechać do domu, ale czułam się coraz gorzej, więc powiedziałam Kasi „chyba musimy wrócić”. Było już grubo po 12, ale jak zapukałyśmy do drzwi mini oddziału otworzono i od razu ponownie zabrano mnie na salę, na której wcześniej leżałam. Przyszedł ponownie lekarz i badając mnie stwierdził, że nie jestem w stanie ustać nawet minuty bo pojawiają się zawroty głowy i osłabienie, co zdecydowało o pozostawieniu mnie w szpitalu. Na oddziale, na którym się leczę nie było miejsca, więc przewieziono mnie na OIOM. Na szczęście otrzymałam salę jednoosobową, bo stan osób, które przebywają na tym oddziale jest zazwyczaj bardzo ciężki i głownie pooperacyjny, co nie wpływa najlepiej na psychikę w miarę tak zdrowego człowieka jakim się czuję przynajmniej ja. Kasia była cały czas przy mnie obecna i rozbawiała mnie na różne sposoby. Z racji, że było już bardzo późno po tym jak dano mi szpitalną piżamę oraz podłączono pod całą aparaturę, wysłałam Kasię do bufetu, aby coś zjadła. Zanim jednak poszła, to śmiałyśmy się z piżamy, którą dostałam – wyglądała jak koszule nocne z lat 90. Taki powrót do przeszłości – zdjęcie obok.

Wiem, że to może wydawać się dziwne, ale mam taki zwyczaj, że wracając ze szpitala wszystkie rzeczy, w których byłam od razu wrzucam do pralki, a sama biorę kąpiel, tak jakbym chciała wymazać trochę wizyty i specyficzny zapach środków odkażających. I muszę przyznać, że trochę za wszelką cenę chcę zawsze wracać do domu jak najszybciej, aby przebrać się i wrócić do normalnej rzeczywistości. Tak też stało się właśnie po zabiegu, ale miało to na celu odetchnięcie od szpitala po tych perypetiach. Potem wróciła do mnie z owocami oraz sokami, które spałaszowałam. Po godz 16 przyjechał Krzysiek i zmienił Kasię, tak aby po całym dniu „atrakcji” ze mną wróciła do domu i też zwolniła nianię z opieki nad dziewczynkami. Ja się poczułam już na tyle dobrze, że wysłałam Krzyśka do lekarza z prośbą o wypuszczenie mnie jeszcze tego samego dnia. Pielęgniarki na oddziale podpowiedziały abym najpierw spróbowała przejść z bratem do łazienki i z powrotem i dopiero wtedy bym wypisała się na własne życzenie. Spacer do toalety przebiegł bez problemów – co prawda w obstawie brata i pielęgniarki. Pielęgniarki pytały się brata ile czasu choruje i na co, i jak im udzielił informacji to mówiły, że wyglądam bardzo dobrze i znając już moje pierwsze wyniki stwierdziły, że wyzdrowieje w 100%. Nie obeszło się także bez komentarzy jacy to podobni do siebie z Krzyśkiem jesteśmy. Po tym napisaliśmy oświadczenie o wypisaniu się na własne życzenie i w końcu ruszyliśmy do domu, gdzie wzięłam upragnioną kąpiel i zjadłam genialną pizzę zrobioną przez Kasię!

Jak wspomniałam dostałam tzw paszport portu, czyli książeczkę obserwacji i obsługi zaimplantowanego portu dożylnego. Znajdują się tam informacje dotyczące daty założenia portu, długości ( mój ma aż 24 cm ) oraz znajduje się miejsce na wpisywanie informacji kiedy port jest używany. Jeśli zaś pacjent nie jest w trakcie leczenia, musi mieć przepłukiwany port mniej więcej co 3 – 4 tygodnie. W moim wypadku przy każdym podaniu leków najpierw jest przepłukiwany, więc nie muszę odbywać dodatkowych wizyt.

Pierwszą noc z portem przespałam dość niespokojnie, ale nie czułam aż tak wielkiego dyskomfortu jak się tego spodziewałam. Następnego dnia miałam wykonywaną kolejną tomografię. Tym razem przyjechał po mnie Tata i razem ze mną czekał w szpitalu na wykonanie badania. Po tomografii pojechaliśmy do Kozienic, gdzie czekał na mnie Eryk i zabierał mnie tego samego dnia do Lublina. Tego dnia też musiała nastąpić pierwsza zmiana opatrunków na szwach znajdujących się w 2 miejscach – nad piersią oraz na szyi. Tak jak i przy wycięciu węzłów chłonnych tak i tym razem nie chciałam widzieć swoich szwów, więc przez 2 tygodnie opatrunki i oczyszczanie szwów było domeną Eryka.

Tydzień po założeniu portu – 18 października miałam wykonany pierwszy wlew przez to „cudo”. Z racji, że jestem nietypowym przypadkiem i nie schudłam w trakcie choroby Pani Eliza nie mogła się wbić za 1 razem do portu, ale w końcu się udało. I muszę napisać, że od tego wlewu już nie wyobrażam sobie podawania leków inaczej. Nie ma bólu ręki, nie czuje się rozpierania, nie mam popękanych żył ani siniaków. Uważam, że poza Centrum onkologii zbyt rzadko jest zakładane tego typu udogodnienie. Najważniejsze na koniec – oczywiście otrzymałam 2 wynik tomografii, który wykazał całkowite cofnięcie się nowotworu z trzonu żołądka i kolejną poprawę o nawet 40% od poprzedniego wyniku!

Oznaczało to, że leczenie daje niesamowite efekty – niemożliwe do osiągnięcia tradycyjnymi metodami.