Zacznę od początku – od kiedy pamiętam miałam jakieś dolegliwości ze strony układu trawiennego. Właściwie to tak bardzo zaczął mnie boleć żołądek na 5 roku studiów ( i teraz tutaj wszyscy pomyślą „pewnie od picia” 😉 ) i w sumie dość często po spożyciu alkoholu – nawet przy niewielkiej ilości – zdarzały mi się wymioty. Między 4 a 5 rokiem studiów sporo schudłam- pisząc wprost – wzięłam się za siebie. Zawsze Byłam dziewczyną „przy kości” – nie grubą, ale z lekką nadwagą. Stwierdziłam, że ze względu nie tylko na wygląd, ale także z powodu obciążeń genetycznych – cukrzycą i chorobą wieńcową – muszę coś zmienić. Nowe nawyki żywieniowe – zero cukru, kawy, tłuszczu w zamian warzywa, kasza, owoce i jeśli mięso to tylko duszone oraz praktycznie codziennie aktywność fizyczna. Ułatwiała mi to siłownia znajdująca się na dole akademika,w którym mieszkałam studiując w Krakowie. Udało mi się schudnąć i prawie osiągnąć wymarzoną sylwetkę. Ale oprócz tego czułam się świetnie – codzienne ćwiczenia na siłowni lub realizowanie programów z Chodakowską po uczelni i pracy było tego dowodem. Sporadycznie piłam alkohol i znowu zdarzało mi się wymiotować, ale próbowałam to usprawiedliwić faktem, że piłam tylko i wyłącznie wino albo drinki.
Pierwsze niepokojące dolegliwości nastąpiły po antybiotyku na zapalenie uszu – przez 2 tyg nie byłam w stanie wytrzymać z bólu żołądka, a wszystko co jadłam miałam wrażenie, że powoduje nasilenie się objawów. Na szczęście miałam lekarza w rodzinie, który przepisał mi leki osłonowe i po jakimś czasie wszystko przeszło. Od czasu do czasu miewałam bóle, ale bagatelizowałam je, gdyż z powodu miesiączek brałam co miesiąc końskie dawki ketoprofenu, a później kwasu mefanamowego. Chyba nie muszę pisać, że zmiana leku nastąpiła bo uważałam, że mój żołądek cierpi z powodu ketoprfenu. I tutaj trzeba napisać – zamienił stryjek siekierkę na kijek. Jak się później dowiedziałam oba leki jednakowo podrażniają śluzówkę.
Ponowne ataki bólu nastąpiły w czerwcu 2016 roku – całkowicie zwalało mnie z nóg,nie było mowy abym coś zjadła bo od razu zbierało mnie na wymioty. Mieszkałam już wtedy w Lublinie i pracowałam. Wylądowałam nawet w szpitalu – gdzie po zrobieniu USG i podaniu leków wypuszczono mnie do domu – oczywiście bez konkretnej diagnozy.
W końcu poszłam do gastrologa – wykonano mi gastroskopie, która wykazała tylko minimalne cofanie się żółci z przewodu żółciowego do żołądka – (co mogło tłumaczyć bóle). Oprócz tego miałam przez cały weekend przeprowadzaną PH metrie, (badanie wykonywane w celu wykluczenia refluksu) – tutaj także nic nie wykazano.
Bóle były coraz częstsze, ale tłumaczyłam je cofaniem się żółci. Zaczęłam chorować i to bardzo często. Ciągłe infekcje, zapalenie płuc następnie oskrzeli, ciągłe osłabienie i totalny spadek formy. Mój stan utrzymywał się aż do marca 2017 – wtedy wykonałam badania, które wykazały anemie. Miało to tłumaczyć moje osłabienie i totalny brak sił. Po podleczeniu anemii nic się nie zmieniło – dodatkowo przytyłam – pod żebrami mój brzuch zaczynał wyglądać jakbym była w ciąży. Kwiecień i maj upłynęły pod znakiem problemów ze wstawaniem do pracy, nad potliwością i ciągłym uczuciem zmęczenia. W pracy zdarzało mi się wychodzić z dokumentacją do nieopodal oddalonego biura, tyle że droga powrotna wiedzie pod dość stromą górkę – i pewnego dnia zauważyłam, że wejście pod tą górkę wymaga nadzwyczaj dużo wysiłku. Dodatkowo zaczynała mi dokuczać jeszcze większa potliwość. Oczywiście zwalałam to na zmianę pór roku – wiosenne przesilenie, cykl miesiączkowy itd. Niestety doszedł też gorszy stan psychiczny – ciągle byłam albo poddenerwowana, albo nie miałam humoru, wręcz byłam przygnębiona.
W międzyczasie próbowałam wrócić na siłownie i ćwiczyć, aby schudnąć. Na początku udawało mi się zrobić trening ale z czasem miałam problem aby zrealizować chociaż połowę zaplanowanych ćwiczeń. Aż w końcu nadszedł dzień, w którym po 10 minutowej rozgrzewce zeszłam z bieżni – najzwyczajniej w świecie zabrakło mi sił. Jak doszłam do szatni i przejrzałam się w lustrze stwierdziłam, że coś musi być nie tak – tak czerwona i zapocona po tak krótkim czasie nawet przy 40 stopniowych upałach nigdy jeszcze w życiu nie byłam.
W pewien majowy weekend pojechałam do rodziców oraz do siostry, aby pomóc jej myć okna. Trzeba jedno o mnie wiedzieć – jestem perfekcjonistką i mycie okien nie było w tym wypadku przypadkowym zajęciem 😉 Moja siostra dokładnie wie w czym z przyjemnością jej pomagam.
Ale wracając do tematu – właśnie to mycie okien jakoś wyjątkowo mi nie szło(co całkowicie było do mnie niepodobne). Oczywiście narzekałam, że brakuje mi sił i robiłam sobie dłuższe przerwy. Moja siostra i jej mąż (który jest lekarzem) zwrócili uwagę, że ciągle narzekam i że sądząc po wynikach mojej pracy chyba coś nie tak się ze mną dzieje. Po skończeniu porządków pod wieczór umówiłyśmy się na rowery. Pojechałyśmy do ogrodu jordanowskiego, gdzie moje siostrzenice mogły się wybawić a my mogłyśmy spokojnie porozmawiać. I w trakcie rozmowy, gdzie uświadomiono mnie, że jestem pozbawiona całkowicie dobrego nastroju i, że ciągle „jęczę” poprawiając sobie apaszkę wyczulam na szyji z lewej strony niewielki guzek. Krytykę przyjęłam z godnością, bo miałam świadomość, że coś ze mną jest nie tak, ale guzek pokazałam kolejnego dnia za namową siostry – szwagrowi. Przyznałam się, że mam bolesne miejsce pod prawą pachą i w okolicach piersi, ale tłumaczyłam też, że jestem przed miesiączką, a takie rzeczy przecież się często w tym czasie zdarzają.
Za radą mojego dosłownie lekarza rodzinnego udałam się do przychodni i pokazałam swojego guzka na szyji oraz opowiedziałam o wszystkich dolegliwościach. W morfologii z rozmazem nic nie było niepokojącego, poza niewiele podwyższonym OB ( co oczywiście wskazywało na stan zapalny – i stąd niby miał być powiększony węzeł chłonny).Dostałam antybiotyki, ale mój organizm po tak wielu infekcjach wiedziałam, że nie zniesie kolejnych specyfików. Poza tym obawiałam się podrażnienia żołądka, który jakoś ostatnio nie dawał o sobie znać.
Tydzień zwolnienia, które właściwie przespałam w mieszkaniu minęło, a mój węzeł mimo leków przeciwzapalnych nie zmniejszał się tylko wręcz przeciwnie – rósł i na dodatek pojawił się drugi obok. W międzyczasie pojawiły się bóle całej jamy brzusznej, ale najbardziej bolesne były okolice śledziony, które w nocy pozwalały mi na sen tylko przy odpowiednim ułożeniu w jednej pozycji. Ponownie poszłam do lekarza,po skierowanie na kolejne badania – TSH, krzywą cukrową, bolerioze, mononukleozę i co najważniejsze USG jamy brusznej( w tym wypadku konsultowałam się ze szwagrem ).
Oprócz tego na zlecenie szwagra wykonałam prywatnie badania na przeciwciała IgG oraz IgM (cytomegalovirus), gdzie pierwszy wskaźnik wykazał przebytą cytomegalie.Pozostałe badania łącznie z powtórzoną morfologią, wszystkimi elektrolitami, żelazem i jonami były w porządku. Nie było więc żadnej przyczyny mojego złego samopoczucia, a sama zaczęłam czuć, że lekarze chyba powoli zaczynają mnie traktować jak hipochondryczkę. Zostało ostatnie badanie – USG jamy brzusznej – które w ostatnim momencie zostało przesunięte z powodu choroby lekarza na inny dzień.
Tak więc nadszedł 6 czerwca, kiedy to po pracy mimo wątpliwości czy w ogóle jest sens iść na takie badanie i walcząc z brakiem siły po 8 h pracy dotarłam na USG. Lekarz przeprowadził wywiad, ale nie wspomniałam mu o guzkach na szyji tylko powiedziałam, że mam bóle w jamie brzusznej. Nie było to moje pierwsze USG i zdziwiłam się, kiedy lekarz z dokładnością i kilka razy kazał nabierać mi powietrza zakładać rękę za głowę, zmieniać pozycję z jednego boku na drugi. Na dodatek czułam, że badanie zaczyna zbyt długo trwać i przeczuwałam, ze ciągłe przybliżanie i zaznaczanie czegoś na ekranie nie wróży nic dobrego. Panowała totalna cisza i w końcu lekarz zadał pytanie, czy mam gdzieś jakieś guzki (pomyślałam ” o kurcze, skąd wie?!” ) i pokazałam mu na szyji – wykonał dodatkowe usg całej szyji. W końcu powiedział, że według niego powiększone w całej jamie pakiety węzłów chłonnych oraz liczne guzy, a także te jak się okazało już po obu stronach szyji wskazują na chłoniaka. Od razu kazał mi pojechać do lekarza rodzinnego po skierowanie do hematoonkologa i wykonać dodatkowe badania. Chyba nie muszę opisywać mojej reakcji – najzwyczajniej w świecie nie mogłam uwierzyć w to co usłyszałam. Zanim doszłam do przystanku zdążyłam rozbeczeć się mając w nosie to, że jestem na deptaku w centrum miasta, ale też zadzwoniłam do przychodni aby się zarejestrować po raz kolejny do lekarza rodzinnego. Zadzwoniłam też do mojego partnera uprzedzając go, że wrócę do domu później.
W przychodni lekarz wypisał mi wszystkie skierowania od ręki i pocieszał mówiąc, że na pewno się wyleczę i że będzie wszystko dobrze. Pielęgniarka (cudowna kobieta) pani Ania – skserowała moje USG i powiedziała, że jakbym czegokolwiek potrzebowała mam od razu się zgłaszać do przychodni. Nim dotarłam do mieszkania zdążyłam lekko ochłonąć, i zadzwoniłam do szwagra z prośbą o zachowanie sprawy w tajemnicy przed moją siostrą i rodzicami. Umówiliśmy się, że póki nie zostanie postawiona diagnoza nic nikomu nie powiemy. Oczywiście chyba nie muszę pisać, że powtarzał, że to może wcale nie być chłoniak tylko coś innego i że badania nie wskazują na białaczkę, więc prosił mnie o zachowanie spokoju. Plan był taki, że jeśli nie uda mi się dostać kolejnego dnia na wizytę w Lublinie do hematoonkologa pojadę do jego szpitala na konsultacje.
Tego samego dnia zadzwoniła moja Mama – i pierwsze co usłyszałam w słuchawce to płacz (pomyślałam, że już wie, ale zachowałam spokój) – przekazała mi smutną wiadomość, że nagle zmarł mój ojciec chrzestny i, że pogrzeb odbędzie się w czwartek. Zachowałam zimną krew zapewniłam, że pojawię się na pogrzebie i pocieszałam Ją, że po prostu śmierć przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie. Nie dam rady opisać w słowach wdzięczności za wsparcie ze strony mojego chłopaka – uwierzcie mi, że dzień w którym dowiadujesz się o śmierci i, że masz najprawdopodobniej nowotwór nie należy do łatwych, ale jest na pewno duże lżej jeśli ma się kogoś przy sobie na kim można polegać – wypłakać się, wykrzyczeć i zapytać „dlaczego własnie to wszystko przytrafiło się mnie”.